niedziela, 23 października 2011

Tradycyjna koreańska wioska - Jeongseon


Dawno nic nie pisałam, ale niestety przez ostatnie 2 tygodnie musiałam zając się nauką (mini sesja). Dlatego też teraz nadrabiam braki, aż do następnej sesji ;) Zjawisko mini sesji tez jest interesujące i myślę, że zasługuje na oddzielny post, więc za jakiś czas też coś o tym napiszę.



Przechodząc do rzeczy. Na początku października, wraz z grupą z którą uczęszczam na zajęcia, postanowiliśmy wybrać się do tradycyjnej koreańskiej wioski – Jeongseon – dodam od razu na początku, że bardzo tradycyjnej. Ale wszystko po kolei.





Wycieczka była 2 dniowa – obejmowała nocleg w tradycyjnej wiosce, w tradycyjnym domu. Zaczęło się od porannej pobudki, w trasę wyruszyliśmy o świcie, wioska jest oddalona o 4 godziny drogi od Seulu. Całą trasę przespałam, o ile można nazwać spaniem, siedzenie w autokarze ;)



Na początek, po dotarciu na miejsce zawitaliśmy do restauracji najsłynniejszej starszej Pani w okolicy. Zaśpiewała dla nas tradycyjną pieśń Ariari i poczęstowała nas tradycyjnym koreańskim jedzeniem (3/4 rzeczy wyglądało strasznie, wiec raczej się nie najadłam ;P). W różnego rodzaju słojach Pani produkuje marynowane warzywa i przyprawy, wyglądają trochę strasznie trzeba przyznać. Ale wszystko co jest spożywane u niej w restauracji hoduje i przygotowuje sama, wraz z pomocnikami, co w tak wysoce rozwiniętym technologicznie kraju, należy pochwalić. Godna polecenia postawa.







Starsza Pani słynie w okolicy tym, że zbiera różnego rodzaju kamienie z rzeki (źródła rzeki Han), na których przedstawione są różnego rodzaju sceny, ludzie, zwierzęta itp. Jak na moje oko, wiele z tych podobizn jest ostro naciąganych, no ale cóż Koreańczycy pokochali Panią i jej szalone kamienie. Ja tam na jednym zobaczyłam wiewióra z Epoki Lodowcowej i na tym się cały czas skupiałam ;)






Następnie wybraliśmy się na spacer nad pobliską rzekę, gdzie podziwialiśmy widoki, a także kto chciał mógł przejść rzekę po kamieniach. Ja wybrałam mostek, bo znając moje szczęście na pewno popłynęła bym z nurtem ;)





Nad rzeką stoi posąg dziewczyny, z którym wiąże się lokalna baśń. Jak to każda baśń – opowiada o miłości, w tym przypadku nieszczęśliwej. Chłopak – wielce urodziwy, pokochał piękną dziewczynę, ale niestety musiał ją zostawić, bo na rozkaz wysokiego urzędnika musiał udać się do innego miasta do pracy przy budowie pałacu. Tam też poznał inną wielce urodziwą dziewczynę i wziął ją za żonę. Pierwsza dziewczyna codziennie przychodziła nad rzekę i wypatrywała powrotu swojego ukochanego. Stała tam całymi dniami i czekała, ale ukochany nigdy nie powrócił. W końcu zrozpaczona  rzuciła się w nurt rzeki. Mieszkańcy wsi wystawili jej pomnik, za wytrwałość i za wielką miłość jaką reprezentowała dziewczyna.




W połowie dnia w końcu dotarliśmy do wioski. Przywitały nas wszędobylskie posągi, które mówiły o dawnym życiu ludzi. Oglądaliśmy domy, wyposażenie, omawialiśmy życie no i okazało się że będziemy w tych domkach nocować.













Po ogólnym rozejrzeniu się po wiosce, zebraliśmy się wszyscy z powrotem do autokaru i pojechaliśmy na festiwal (coś jak nasze dożynki). Tradycyjne tańce, pieśni Ariari na każdą porę roku. Koncert super. Wspaniałe głosy, świetnie połączenie tańca, śpiewu, pantominy, tradycji i rock’a.





















Na koniec performance’u odbył się pokaz sztucznych ogni. Bardzo fajny muszę przyznać, z rozmachem i całkiem długi. Kolory i kształty szalały po niebie.











Zwieńczeniem wieczoru był mini koncert na dziedzińcu jednego z domów, we wsi. Miałam okazję posłuchać kolejnych pieśni Ariari (jest ich ponad 200 rodzajów) oraz przepięknej muzyki płynącej prosto z fletu. Bardzo mnie zahipnotyzowała. Zresztą Pan, który ja wykonywał również, być może tak działał na mnie jego tradycyjny strój, ale nie mogłam oderwać od niego oczu. Gdy grał przenosiłam się w inne  miejsca – magia. I tak oto zakończył się nasz pierwszy dzień pobytu.





Na drugi dzień, znowu trzeba było wstać o świcie, ale za to dzień zaczęliśmy od spożycia przepysznej zupy, w której notabene chyba było wszystko ;) Pomidorówka, z kluskami, kaszą, kiełkami, rybą, toffu, papryką, wodorostami – tyle pamiętam. Ale trzeba przyznać, zupa była pyszna.



Po pożywnym śniadaniu, przeszliśmy się ponownie po wiosce. Oglądając wszystkie jej rośliny, dokładniej przypatrując się domom. Co muszę przyznać chyba było najsłabszym punktem programu. Oglądanie przez 2 godziny drzewek i kwiatków, może wyprowadzić człowieka z równowagi, szczególnie tak niecierpliwego jak ja ;) Ale za to miłym punktem programu były, tak, tak kolejne pieśni Ariari wykonywane przez 2 panie grające na łupinach zanurzonych w garnkach z wodą :)




Za to kolejna atrakcja była niesamowita i to będę wspominać najlepiej. Składanie mini tradycyjnej łodzi koreańskiej i malowanie wachlarza. Jak widać moja łódka nie jest arcydziełem, ale fajnie było sobie radzić z tymi patyczkami i sznurkami. Całkiem przyjemna sprawa.




Potem szybciutko udaliśmy się do restauracji na obiad, gdzie mieliśmy okazję sami przygotowywać swoje potrawy. Dokładniej naleśniki z nadzieniem z kimchie. Bardzo dobre no i sami gotowaliśmy więc jak i ile się zrobiło tyle się człowiek najadł. Najpierw właścicielka zrobiła prezentację co i jak po kolei potem każdy stół dostał swój zestaw i szaleliśmy.






Na sam koniec wycieczki wybraliśmy się na tradycyjny targ, który odbywa się raz w tygodniu. Swoiste wydarzenie towarzyskie w mieście. Znaleźć tam można wszystko czego tylko dusza zapragnie. Łącznie z dziwnym jedzeniem, które nawet miało nóżki jak widać. Ach te przysmaki, nie zawsze widok jest ładny, ale trzeba przyznać że jak człowiek spróbuje, to widok nie ma już takiego znaczenia ;) 



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz